Waldek Niemiec
Z mojej inicjatywy i pomysłów szkoła rozwijała się w pierwszych dwunastu latach swojej działalności. Od roku 2016 do wpółprowadzenia szkoły zaprosiłem Piotrka Sztabę i teraz razem pracujemy już na wspólną markę Kilimanjaro.
Szkolę od ponad 30 lat (pełnoletność!) w skałkach, Tatrach latem i zimą oraz w innych górach Europy, ale dopiero po wielu latach zbierania doświadczeń zdecydowałem się na założenie własnej szkoły. Jestem również certyfikowanym (przez Polskie Stowarzyszenie Trenerów Outdoor) w kilku specjalnościach Trenerem Outdoor. Uczyłem się na błędach swoich i innych, podpatrywałem lepszych, gromadziłem doświadczenia i … rezultat możecie poznać w praktyce.
Mam nadzieję, że dobrze wykorzystałem ten czas.
A dużo się działo…
Waldek Niemiec jest instruktorem alpinizmu Polskiego Związku Alpinizmu (nr leg. 125) i instruktorem sportu AWF specj. wspinaczka wysokogórska (nr leg. 1263/IS/SK/2007).
Krótko o sobie:
Na karku mam już pięćdziesiąt wiosen, chociaż jak to zwykle bywa w tym wieku, mentalnie jestem w czasach początków mojego wspinania. A było to wiele lat temu… O teraźniejszości przypominają mi na co dzień moja żona Renia oraz piątka urwisów: Olga, Iga, Igor, Zuzanka (formalnie Inez) i Hania.
Zawodowo zajmuję się zarządzaniem firmą, pracowałem przez wiele lat jako manager, a czas wolny w całości wypełniało mi wspinanie i prowadzenie szkoleń. Kilka lat temu rzuciłem pracę (lub jak kto woli na odwrót) i teraz wyłącznie szkolę adeptów wspinania w skałkach, w Tatrach latem i zimą, w Alpach i Dolomitach, a w wolnych chwilach prowadzę trekingi po Czarnej Afryce i nie tylko.
Włóczyłem się latami po całym świecie, mieszkam prawie od urodzenia w Krakowie i tu działam, ale najlepiej czuję się w rodzinnym Dynowie.
Dłużej o wspinaniu:
- Wspinam się od 1980 roku. Miałem wtedy 15 lat i blade pojęcie na czym ma polegać ta zabawa. Przeszedłem klasyczne stopnie wtajemniczenie: kurs skałkowy i tatrzański, samodzielnie Tatry w lecie i później w zimie. To zajęło mi 4 lata i cieszę się, że je przeżyłem bez wypadku.
- Później jak to zwykle bywa: Dolomity i Alpy. Spędziłem tam wiele sezonów latem i zimą, zrobiłem wiele dróg na mniejszych i większych ścianach. Po sześciu latach intensywnego wspinania i ukończeniu stosownych kursów zostałem instruktorem PZA (wówczas najmłodszym w Polsce). No i wtedy już zdałem sobie sprawę, że tak będzie wyglądało moje życie.
- Zrobiłem do tej pory gdzieś z tysiąc dróg w Tatrach latem i zimą, w tym kilka nowych mojego autorstwa, ponad setkę dróg w Dolomitach i Alpach. Kilkoma z nich można się nawet pochwalić: Pająki na Kazalnicy klasycznie, Superdirettissima Kazalnicy w zimie w 1,5 dnia, Łapiński-Paszucha na Kazalnicy w zimie w 5,5 godz., Filip i Flamm na Civettcie w 8,5 godz., Hasse-Brandler na Cima Grande di Lavaredo, pierwsze polskie przejście Czerwonego Filara na Tofana di Rozes to takie pierwsze z brzegu. Generalnie najbardziej odpowiada mi wielodniowe wspinanie w dużych ścianach.
- Z czasem zaczęły się dalsze wyjazdy. Pierwszym i na pewno wielkim doświadczeniem była wyprawa do Patagonii (Argentyna) w 1986 roku. Pojechaliśmy tam aby zrobić nową drogę na Cerro Tore. Nic z tego nie wyszło. Przerzuciliśmy się na sąsiedni 1200 metrowy filar Aig. Pouancenot, ale przez miesiąc mieliśmy zaledwie 3 dni pogody i trzeba się było zwijać…Natomiast niewątpliwym sukcesem zakończyły się nasze ostatnie dwa wyjazdy: Z ekipą wspaniałych przyjaciół wybraliśmy się do Mali (Zachodnia Afryka) i tam zrobiliśmy nową drogę na Kaga Tondo w masywie Ręki Fatimy. To niewiarygodne, ale prawie z piasku i kamieni półpustyni wyrastają tam 600 metrowe pionowe, piaskowcowe ściany. I środkiem największej z nich poprowadziliśmy nową drogę. Kilkanaście wyciągów wspinania, z których tylko kilka pierwszych poniżej 6, a najtrudniejszy 7a+ i 2xA0. A wszystko to w palącym słońcu zwrotnikowej Afryki.Ten sukces tak nas zmobilizował, że w tym samym, zaprawionym w bojach składzie, pojechaliśmy na Madagaskar. Kilka lat temu odkryto tam 800-metrowe, granitowe ściany, nietknięte przez wspinaczkową gawiedź. K. Albert i B. Arnold zrobili tam pierwszą drogę i środowisko obwołało masyw Tsaranoro „nowym Yosemite”. Rzucili się tam robić nowe drogi i K.Albert z B.Arnoldem i M. Piola i L. Hill. No i my także. Znowu nam się udało. Zrobiliśmy dwie nowe drogi, przy czym ta druga naprawdę honorna. 600 metrów idealnie pionowego granitu bez najmniejszej ryseczki. Trudności od 6a (najłatwiej, pierwszy wyciąg) do 7b+ (7a obligat.), przy czym tylko kilka było poniżej 6c. Wszystko to w zasadzie spokojnie i bez zbędnej szarpaniny w prawdziwie rajskim otoczeniu. I właśnie podczas ostatnich wypraw zaczęła mnie drążyć taka myśl: co ja robię w garniturze za biurkiem? Przecież moje miejsce jest zupełnie gdzie indziej. Stąd już była krótka droga do powrotu na stałe w skałki i góry.Przy okazji wypraw, wędrówek i włóczęgi po świecie poznałem realia, ludzi i ciekawe miejsca. Zaowocowało to pomysłem na trekkingi i wyjazdy dla ludzi wymagających czegoś więcej niż zatłoczone plaże i tłum zblazowanych białasów w otoczeniu japońskich wycieczek typu „Europa w 5 dni”. Nie mam na myśli wypraw wspinaczkowych (chociaż i takie prowadzę), ale wyjazdy dla zwykłych ludzi. Może nie do końca zwykłych, bo trzeba mieć jakąś „iskrę Bożą”, żeby wybrać się do Afryki nieskomercjalizowanej. Zdecydowanie najciekawszą i najbardziej wymagającą jest wyprawa samochodowa po Mali. Ale naprawdę warto. W każdym razie ja jeszcze nic bardziej magicznego nie spotkałem…